Za płytko dla 505. Hajaspektowe miecze we krwi. Jezioro – pokręcony, wymagający wiatr. Zmiany po 90 stopni i nadchodzące z nikąd szkwały urywające głowę. Lazur wody pozostawia sporo do życzenia. I delfinów brak. Czasem tylko, ku uciesze lokalnych wędkarzy, w nadbrzeżnych chaszczach wypłynie jakiś lekko-śnięty leszcz. Najmłodszy Duchem Emeryt Polskiej Floty na maszcie, „że ja nie wejdę, hę??”. Noc pod rozgwieżdżonym niebem romantycznie pełna komarów i gaz łzawiący zamiast budzika. Pół szafki Ikea, gustowna wiklina dla kota i dyplom w nagrodę.
Nie tak zazwyczaj rozpoczynają się zapowiedzi regat. Brzmi kiepsko? Słaba zachęta? Być może, ale zbąszyńskie regaty to jedno z wydarzeń, na które czekają wszyscy, którzy w ubiegłych latach brali w nich udział. Dlaczego? Powód jest prosty – zawsze świetnie się tam bawimy!
Do Zbąszynia większość zniecierpliwionych załóg przyjedzie nawet dwa dni wcześniej. Tuż po procesji, rozpoczną się treningi, przymiarki, nasiadówki pod znanym i gościnnym kamperem i wieczorne grill-e. Dzikie źródełko, które wspaniale chłodzi napoje do przepisowych 7 stopni, a dodatkowo, jak żadna inna lodówka pozwala kolektywnie moczyć stopy. Kulminacyjny moment to sobotnia noc – zdecydowanie pogańskie i huczne obchody Nocy Świętojańskiej. Przemili autochtoni, nieskalane Świtezianki, puszczanie wianków, profesjonaliści od podpaleń i dyskoteka (dla młodszych kolegów – to prawie to samo, co wizyta w ”PKP Powiśle”– hipsterskie dodatki wskazane), piwo w plastiku, hamburgery i wata cukrowa. Zawsze jest świetnie!
Walka też będzie. Na wodzie. I to niełatwa, bo rywalizacja pomiędzy polskimi załogami staje się przyciasna jak pianka po zimie.