Czy to jest normalne, żeby podczas regat w Zbąszyniu w sobotni wieczór zamiast, jak każdy porządny żeglarz „dać w palnik” (yyy znaczy wróć) – spokojnie dyskutować na różne tematy szerokim łukiem omijające politykę (ewentualnie z piwkiem w ręku), pilnować aukcji na Ebayu ze smartfonem w ręku? Nie znam odpowiedzi na to pytanie, ale znam kilka osób, które to po swojemu zdiagnozowały i niestety podobno nie ma na to lekarstwa. W każdym razie tak zaczęła się ta przygoda. Jakimś trafem wygrałem aukcję dotyczącą 505-tki o numerze GBR8217 po bardzo atrakcyjnej cenie. Jedynym mankamentem było to, że łódka znajdowała się 1591km od Goleniowa, gdzie mieszkam, w Swansea w Walii.
Jak już miałem jechać taki kawał, to od razu wylicytowałem stary maszt i bom do 505-tki niedaleko Swansea za śmieszne pieniądze. Tutaj mała uwaga. Pisząc „śmieszne pieniądze” nie mam na myśli polskiej średniej, ani nawet najniższej krajowej. Porównując do tego za maszt i bom dałem dużo śmieszniej.
Trochę czasu zajęło mi dogadanie szczegółów i terminu wyjazdu po łódkę. Musiałem się też trochę przygotować do wyjazdu. Przede wszystkim musiałem załatwić auto, bo moje nie dorobiło się jeszcze haka. Z pomocą przyszedł kolega z pracy Przemek, który mam nadzieję za jakiś czas dołączy do grona pięćsetpiątkarzy. Dzięki Przemas jeszcze raz. Drugą sprawą było załatwienie drugiego kierowcy na zmianę. Tutaj pomógł niezawodny Mietek Szwed, gwiazda polskiej floty i nadzieja na ME w Medemblik. Dzięki Mietek, sam doskonale wiesz jak bardzo mi pomogłeś. Jeszcze tylko wolny piątek w pracy i jedziemy.
Pierwszy etap, czyli podróż z Goleniowa/Szczecina do Calais zajęła nam około 14 godzin. Nuda, kilka postojów w korkach w Niemczech, 14 godzin przegadanych z Mietkiem na tematy okołopiątkowe i inne, o których nie mogę napisać, bo Agnieszka to będzie czytała 🙂
W Calais na terminalu za bilet skroili mnie bezlitośnie. Tutaj od razu rada – kupuj bilet przez internet i nie spóźnij się na zarezerwowany prom! Na miejscu skroją Cię kilkukrotnie więcej.
Drugi etap podróży rozpoczynamy od postoju na parkingu koło Dover. Jest po drugiej w nocy, umówiony jestem ze sprzedającym na 11, a przed nami 3,5 godziny jazdy. Robimy więc przerwę na krótki sen. Ja śpię w aucie, Mietek na trawie obok auta, bo tak miało być podobno wygodniej, ale nad ranem wrócił do auta, bo pokrył się poranną rosą 🙂
Rano jedziemy dalej i po około 3,5 godzinach jazdy po lewej stronie drogi jesteśmy pod Chepstow, gdzie jesteśmy umówieni ze sprzedającym. Trafiliśmy idealnie na czas, jakieś dwie minuty po nas na parking podjeżdża wielki pickup ciągnący piątkę. Witamy się z Alistairem (tak miał na imię sprzedawca), oglądamy piątkę. Łódka jest, maszt jest, płetwy są, żagle są (bez spinakera, ale tak miało być), przyczepa jest. Jest ok. Krótka rozmowa z całkiem sympatycznym Alistairem. Piątkę kupił miesiąc wcześniej i pływał na niej z synem dwa razy. Sprzedał, bo 11 letni syn jest jeszcze za mały i nie daje rady jej wybalastować. Alistair kupił już Enterprise do rekreacyjnego, rodzinnego pływania. Zamierza jednak wrócić do 505, gdy tylko syn będzie na to gotowy. Kiedyś pływał w klasie na Kyrwoodzie i bardzo chciałby wrócić. Oczywiście Alistair dostał zaproszenie do przyjazdu na MP do Polski, gdy tylko wróci do klasy.
Na parkingu pod Chepstow oglądamy jeszcze sobie łódkę, walczymy około dwóch godzin w 30 stopniowym upale (jest południe) ze światłami od przyczepy, którym nie chciało się działać. Alistair odjechał i oczywiście zabrał ze sobą tablice rejestracyjne od przyczepy.
W W.Brytanii przyczepy nie są rejestrowane i nie są ubezpieczane. Przyczepę obejmuje ubezpieczenie auta, które je ciągnie, a tablice rejestracyjne na przyczepie, to zdublowane tablice auta. Tutaj pojawia się problem jak przewieźć przyczepę z W.Brytanii przez pół Europy do Polski. Po drodze wszystkie kraje wymagają rejestracji przyczepy i zwłaszcza jej ubezpieczenia. To ważna kwestia i każdy kto będzie się wybierał na wyspy po łódkę musi przemyśleć jak to zrobić. Są właściwie chyba trzy sposoby, alby legalnie przewieźć łódkę z przyczepą do Polski. Pierwszy, to pojechać z lawetą i przewieźć łódkę z przyczepą bez tablic na lawecie. Drugi to przyholować przyczepę z łódką brytyjskim autem z brytyjskim ubezpieczeniem. Trzeci, to kupić łódkę bez przyczepy i pojechać po nią z polską przyczepą z polskim ubezpieczeniem. Ja to zrobiłem jeszcze inaczej, ale chyba nie powinienem o tym pisać. W każdym razie była to sztuczka magiczna, która sprawiła, że przyczepa stała się legalna (no prawie) 😉 Mam nadzieję , że na regatach nie będzie mnie za to ścigać nieoznakowane mondeo i że będzie pływało za moją rufą tylko dlatego, że tak powinno być 🙂
Po zapakowaniu łódki i przygotowaniu do drogi przez pół Europy dzwonię jeszcze do Boba, który mieszka niedaleko Chepstow i ma dla mnie wylicytowany maszt i bom. Bob podał nam adres i kod pocztowy, ale nasz gps chyba nie zrozumiał o co chodzi. Krążymy po walijskich małych wioskach, wąskimi, krętymi dróżkami. Okolica jest pofałdowana, mnóstwo tam pagórków jak i sporych wzniesień, przez co drogi są całkiem strome. Mam trochę stracha, bo auto Przemka nie jest demonem mocy i boję się, że gdzieś utknę na wąskiej drodze z przyczepą, bez szans na podjazd, czy nawrotkę. Krążymy jakiś czas wśród pól podzielonych w kratkę żywopłotami i niskimi kamiennymi murkami. Mijamy klimatyczne kamienne domki na zboczach wzniesień. Okolica jest idealna do podziwiania widoków, ale do jazdy z przyczepą to już średnia. Każdy kto ma dzieci i jest na etapie strażaka Sama i listonosza Pata może sobie wyobrazić ten krajobraz. Tam właśnie tak jest, tylko na żywo. Po jakimś czasie z Mietkiem się wczuwamy w tą sytuację, ja mówię na niego Sam, a on na mnie Pat :), chociaż to ja zawsze chciałem być strażakiem.
W końcu jakoś trafiamy do Boba, a właściwie on trafia na nas. Po którymś telefonie zdecydował się nas poszukać i poszło mu całkiem łatwo, bo akurat w okolicy nie kręciło się dużo aut ciągnących pięćsetpiątkę. Okazuje się, że podany adres nie był zrozumiały przez nasz gps, bo tam nie ma nazw ulic, to domy maja swoje nazwy i każdy wie kto gdzie mieszka. No chyba, że ktoś przyjeżdża z Polski po 505-tkę i nie zna wszystkich w okolicy. Podany kod pocztowy był dobry i dobrze nas prowadził do miejsca na tym samym zboczu wzniesienia tylko o kilkadziesiąt metrów różnicy w kierunku wertykalnym. Bob mieszka w domku na zboczy góry na skraju lasu z widokiem na małą dolinę. Bajka. Częstuje nas kawą i ciastkami, krótka pogawędka i wracamy. No i zabieramy maszt i bom. Trochę stare, maszt lekko puknięty, ale może się przydać, a za pieniądze naprawdę niewielkie.
Powrót był podobny jak jazda w tamtą stronę. Najpierw do Dover na prom, gdzie znów dajemy się skroić za bilet. Teraz jeszcze więcej, bo ciągniemy przyczepę. Przed wjazdem na prom słit focia na fejsika i pierwsze komentarze :). Po zjechaniu z promu z Calais szukamy pierwszego parkingu na autostradzie, gdzie nocujemy w aucie. Jesteśmy wyczerpani do tego stopnia, że mała toyota corolla okazuje się najwygodniejszą sypialnią na świecie. Rano siku, mycie zębów i jedziemy. Tego dnia jazda już wyraźnie nam nie idzie. Jesteśmy już zmęczeni i częściej musimy zmieniać się za kółkiem. Droga też jakby była dłuższa. Jedziemy, jedziemy, jedziemy. Autostrada jest strasznie nudna, nawet korków nie ma, tylko jedna stłuczka tuż przed nami. Do Szczecina dotarliśmy około 20 w niedzielę. Zmęczeni strasznie, ale zadowoleni, że wszystko się udało bez nieprzewidzianych i nieprzyjemnych niespodzianek. Właściwie wszystko miałem rozplanowane i poszło tak jak miało być. Koszty nawet mi się zgodziły z wyliczeniami. To co wydaliśmy nadprogramowo za promy zniwelowało się z paliwem, którego zużyliśmy wyraźnie mniej niż się spodziewałem.
Podróż długa i męcząca, ale warto było, bo piątka POL 8217 ma ogromny potencjał. Jest już po pierwszym pływaniu i wyglądało to obiecująco, ale o tym w następnym odcinku z serii „Kiedyś byłem normalny, teraz pływam na 5o5”
by Wojtek Denderski