Gdynia oczami POL 8802

Gdynia. To tutaj rok temu zaczęła się w dość bolesny sposób zabawa z 505 (1 dnf, 5 dns i milion awarii), tak więc było kilka rachunków do wyrównania. Jadąc na pierwszy PP zupełnie nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać. Co prawda pływaliśmy wcześniej kilka razy przy silnym wietrze, jednak Zegrze to nie morze. Fali tu nie uświadczysz, a łódka chociaż niedawno przywieziona z Francji, to jednak nie miała okazji sprawdzić się w akcji. Założenia były proste – być jak najwyżej po 2 dniach pływania. Został też opracowany plan minimum – być przed Mietkiem i przed Asami Zegrza vel Budyń Racing, czyli POL8208.

Do Gdyni wyjeżdżamy w czwartek. Oczywiście roboty przy łódce jest więcej niż się spodziewaliśmy, więc nie schodzimy na wodę nawet na minutę. Po ogarnięciu tematu piwo, relaks, szybki Sopot i w piątek przed 10:00 meldujemy się w marinie. Przegląd sprzętu, redbull, kanapka i na wodę. Wieczorem integracja. Zjeżdża się już większość załóg, jest wesoło grzecznie, czyli jak zawsze.

Sobota. 7:50. Budzik. Drzemka. Drzemka. Drzemka. W końcu zmotywowani założeniem mokrej pianki i nieuchronnym spotkaniem z superciepłą (prawie jak w Kolumbii) wodą na zatoce ruszamy do Mariny. Szybkie zaopatrzenie w żabce, pączek i kawa, taklujemy sprzęt i na wodę. Schodzimy drudzy i w sumie tylko to, że przed nami płynie Luk z Bartem trzyma nas w przekonaniu, że płyniemy za dobrym statkiem komisji… Mimo, że wiało naprawdę mocno (wg. naszej oceny 5-6 Bf) to dojazd na linię startu którą komisja ustawiła chyba bliżej Monciaka niż Mariny w Gdyni (przypadek? nie sądzę…) zajmuje nam masę czasu. Przy okazji odkrywamy 40 cm dziurę w spinakerze, której wcześniej nie było, jednak na zawrócenie się i podmianę żagla jest już za późno.

Na starcie korzystniejszy jest lewy koniec, jednak w obawie przed zbyt brawurowymi akcjami niewyczutą jeszcze łódką decydujemy się na start na prawym bliżej pinu… No właśnie – plan był piękny, realizacja tragiczna – w skutek błędu w łapaniu czasu w momencie startu – na naszym zegarze mamy jeszcze równo minutę – ruszamy po wszystkich (45 s po starcie!). Strategia jest taka, że jedziemy swoje w czystym wietrze i zobaczymy co z tego wyjdzie. Po halsówce nie wjeżdżamy na boję ostatni, ale do rewelacji sporo brakuje. Spin góra i ciśniemy. Prawie wszyscy płyną po prawej, bliżej brzegu, my decydujemy się jechać w lewo (w imię zasady, że im dalej od brzegu tym wiatr równiejszy, a fala do jazdy w ślizgu konkretniejsza). Płyniemy ciągle w ślizgu, starając się jak najbardziej odpadać żeby nie robić niepotrzebnej wysokości, a jednocześnie żeby łódka nie przestawała się ślizgać. Szybka rufa (naprawdę szybka) i już lecimy na drugim halsie wprost na dolną boję. Meldujemy się na niej chyba w okolicach miejsca 5–7 i zaczynamy halsówkę (psując rufę i wejście na boję niemiłosiernie, dobrze że nikt tego nie nagrał…).

Strategia na halsówce prosta – czysty wiatr, uważamy na odkrętki i staramy się minimalizować liczbę zwrotów (na których w skutek niewielkiej ilości treningów wciąż sporo tracimy). Na górnej boi jesteśmy chyba czwarci, stawiamy spina, lecimy w lewo w ślizgu, tym razem jednak przy zbyt wolno wykonanej rufie kładzie nas na bok i leżymy. 20 sekund, w czasie których Bartek stoi na mieczu a ja chowam spina (stawiać łódki ze spinem nawet nie próbujemy) i jedziemy dalej. Tymczasem inni kładą się na spinie dość ostro (Mietek, Przemas), natomiast Bart z Lukiem postanawiają zwiedzać Sopot, więc na dolną boję wjeżdżamy pierwsi i dowozimy jedynkę do mety. Nie jest najgorzej, pierwszy bieg pierwszych regat, a my pierwsi.

3

Drugi bieg wychodzi nam bardzo przeciętnie (6 miejsce) i to mimo braku wywrotek. Coś nie szło, nie bardzo nawet pamiętam co takiego.

Trzeci bieg zaczynamy od niezłego startu, na którym było naprawdę ciasno. Halsówka przeciętna, staramy się w miarę możliwości przeszkadzać bezpośrednim konkurentom, więc odkładamy się na głowę POL8208 (niestety to jedna z niewielu takich zagrywek na wodzie). Jazda na spinie niezła, niestety podczas zrzucania spina Bartek tak mocno ciagnie kontrę, że supeł na niej zawiązany przechodzi przez bloczek i blokuje się w nim – decydujemy się zająć tym na górze. Na górnej boi jesteśmy w pierwszej czwórce, niestety podczas gdy wszyscy stawiają spinakery my szarpiemy się z kontrą. Koniec końców sprawę ratuje nóż (nóż/scyzoryk na łódce to absolutny musthave, coś jak huntery w modnej knajpie w czasie deszczu – kto nie ma niech zakupi), ucinamy kontrę (która robi się troszkę za krótka), wiążemy na nowo i z kilkuminutowym opóźnieniem  stawiamy spinakera goniąc resztę stawki. Kursy pełne wyraźnie nam wychodzą, więc na dole meldujemy się na drugim miejscu z Mietkiem dojeżdżającym do dolnej boi z prawej strony. Zrzut spinakera poszedł gładko, jednak w skutek splątania się jakiejś linki (pewnie kontra) z przedłużką psujemy rufę i Mietek przechodzi po naszej wewnętrznej tuż przy boi. Teraz cenzura, po kilkunastu sekundach ostrego rzucania mięsem odkładamy się na drugi hals, jednak nie jesteśmy w stanie dogonić ich aż do mety. Ten wyścig kończymy na 3 miejscu.

W ostatnim biegu w skutek silnego wiatru, licznych awarii sprzętowych, itd. do startu staje jedynie 6 (5?) łódek. Nie wiemy jeszcze, że to bieg który zadecyduje o naszym zwycięstwie w regatach, ale staramy się skoncentrować i niczego nie zepsuć. Jazda do góry po starcie nie obfituje w ciekawe akcje, podczas jazdy na spinie po raz drugi w tym dniu kładziemy łódkę (kolejna rufa zrobiona za wolno!!!), na szczęście znów bardzo szybko się zbieramy i gonimy stawkę… Gonilibyśmy, gdyby nie bras, który wpadł pod łódkę. Wysyłam Bartka na dziób, odpadam do fordewindu, ale mimo brak spinakera nadal jedziemy w ślizgu… Nie jest dobrze, im dalej Bartek z przodu, tym bardziej łódka nerwowa i tym bardziej wbija się dziobem w fale.

Całą akcję kończę siedząc na pawęży i trzymając rumpel stopami, na szczęście bez wywrotki. Stawiamy spinakera i gonimy. Jedziemy bardzo pełno, mimo tego wciąż w pełnym ślizgu. Mimo że siedzę około 30 cm od pawęży, a Bartek zapiera się tylną stopą o mnie, przeganiamy falę i wbijamy się z impetem dziobem w następną prawie się zatrzymując. 100 l dodatkowej wody do środka łódki, mam wrażenie, że to właśnie w takich momentach łamią się maszty albo pękają wanty. Luk z Bartkiem są poza zasięgiem, natomiast widzimy Mietka i udaje nam się go dojść. Halsówkę każdy z nas jedzie inaczej, natomiast tuż przed górną boją jadąc na prawym (i mając za sobą POL7942 na zawietrznej za rufą) mamy przed sobą chłopaków na 8665 płynących na lewym halsie tuż na nas. Krzyczymy, że mamy pierwszeństwo, Marcin chyba dopiero wtedy orientuje się, że taki kurs skończy się mniej więcej ich dziobem na naszych wantach i odpada chcąc przejść nam za rufą.

Wtedy zauważa Mietka, kątem oka udaje mi się dostrzec, że chłopaki unikając zderzenia kładą łódkę i powstaje niezły zamęt. Korzystamy na tym, odpalamy spina za boją i po naprawdę szybkiej jeździe w ślizgu dojeżdżamy na dolną boję na drugim miejscu. Halsówka, meta, drugie miejsce i koniec pływania na dziś… Jednak nie taki koniec, pozostała jeszcze godzina halsówki pod wiatr i pod coraz większą falę w stronę portu. Przerzucając w myślach słowa aprobaty dla tak dalekiego ustawienia startu ciśniemy pod wiatr, jedynym plusem było słońce, które ostro atakowało zza chmur.

Po zejściu na ląd i odprawie z trenerem dowiadujemy się że jesteśmy pierwsi, a do odrzutki która dawałaby zwycięstwo załodze POL9119 potrzeba jeszcze jednego biegu. Not Bad! Mimo wszystko nastawiamy się na pływanie następnego dnia, wymieniamy spinakera, sprawdzamy sprzęt, w międzyczasie odpalając z chłopakami z trójmiasta kilka zup z Colą i wkładką na ciepło. W międzyczasie grane są inne atrakcje z procentami i bez, Andrzej robi generalny remont łódki, dowiadujemy się jak laminować i czym laminować, pojawiają się znajome twarze które przyszły złapać pion (lub poziom), część śpi, część nie śpi, ot – normalny wieczór z 505. Padam ze zmęczenia około północy, Bartek odpadł dużo wcześniej, generalnie – widać zmęczenie i to, że warunki na wodzie mocno dały się we znaki. Mamy jednak chlubne wyjątki w postaci załoganta 8751 (pseudonim roboczy: Czarna Mamba ;-)), który dopiero około 6:00 – 7:00 dobija się do naszego mieszkania w centrum Gdyni – z tego gościa mogą być ludzie!

W niedzielę zostajemy przywitani przez mgłę i wyłaniające się zza niej słońce – Gdynia wygląda co najmniej jak Monako, brakuje tylko palm, roleksa na ręce i czegoś lepszego na parkingu niż czerwone kombi z fabryki aut dla ludu. Niestety, brakuje jeszcze czegoś – wiatru! W pewnym momencie pojawia się nadzieja, jednak po dotarciu na linię startu okazało się, że u góry ktoś wyłączył wiatraczek i z pływania nici.

Wyciągamy naszą przepisową (!) cumę i dajemy się zaholować do portu. Udaje nam się szybko ogarnąć sprzęt i jako jedna z pierwszych (co za odmiana) załóg kończymy pakować łódkę. Szybka dekoracja, chwila dla reportera, pisk fanek, autografy z dedykacją dla żon, babć i kochanek i regaty w Gdyni przechodzą do historii. Ktoś wpadł jeszcze na pomysł, żeby dać nam możliwość porównania czystości wody morskiej do tej z Zegrza. Badam organoleptycznie razem z Bartkiem, werdykt jest jeden: słona, ale czystsza 🙂

Chcielibyśmy podziękować wszystkim zaangażowanym w regaty, a również uczestnikom za świetną zabawę na wodzie i poza nią. Widać, że poziom się podnosi, jedyne czego brakuje to opływanie, ale wszyscy powinni poradzić sobie z tym przed regatami w perle wielkopolski 😉

Z naszej strony podsumowanie wychodzi nieźle, brakuje nam zdecydowanie ogarnięcia manewrów podczas silnego wiatru i dostrojenia łódki do panujących warunków. Wynik co prawda wypaczony przez brak wyścigów w drugim dniu, ale okazja do rewanżu już wkrótce!